Kąty Rybackie - Kaliningrad (sierpień 2003)

Sobota, 23 VIII
To nie ma być długi rejs. W firmie
Sail-Ho Jacka Kijewskiego wynajmujemy dwie Cariny i ruszamy na wschód. Mamy niewielkie doświadczenie w żegludze po Zalewie, ale ciii..., Jacek nie musi od razu o tym wiedzieć. Od godziny 1015 na kei przystani Barkas w Kątach Rybackich próbujemy dojść do ładu z silnikami oraz innymi przygotowaniami (zakupy żywności, wody, kompletowanie takielunku...). Ale głównym problemem są te cholerne silniki.

 

01.jpg 02.jpg
s/y Bryk:
kapitan: Stefan Sokołowski (ja)
I oficer: Jurek Skurczyński
II oficer: Olaf Gałązka
s/y Vana-Vana:
kapitan: Darek Wulkowicz
I oficer: Janusz Jaskulski
II oficer: Aldona Jaskulska

Vana-Vana ma japoński silnik Suzuki o mocy 4 koni. Bryk ma NRD-owską Forelle o mocy (jakoby) 8 koni. I niech go te wszystkie konie kopną, bo nie chce działać. Jacek stopniowo usuwa z niego elementy ułatwiające obsługę, czyli te najbardziej zawodne. Najpierw kołpak; to znaczy będziemy go zakładać idąc na żaglach a zdejmować idąc na silniku. Następnie urządzenie, które po szarpnięciu wsysa linkę służącą do rozruchu. Teraz przed każdym szarpnięciem trzeba ją będzie ręcznie nawijać na kółeczko. W końcu normalne podłączenie zbiornika paliwa na rzecz awaryjnego. Pod dłonią Jacka silnik czasem startuje. A czasem nie. Paliwo kapie i na wodzie tworzy się tęczowa kałuża. Kurczę, jak ja nie lubię silników! Osobiście próbuję szarpnąć kilka razy, ale bez sukcesu -- widać mam mniej szczęśliwą rękę. Jacek coś tam poprawia i mówi, że teraz jest dobrze. Pełen podejrzliwości szarpię... działa. Wyłączam silnik, odczekuję kilka minut, szarpię -- znowu działa. Ufff.

O godz. 1800 wychodzimy na żaglach w kierunku Tolkmicka - jest już późno, więc nie mamy większych ambicji na dzisiaj. Kurs kompasowy: 100o. Wiatr: 2oB z NWW. Idziemy fordewindem na motyla. Wiatr stopniowo nasila się do 5oB nadal z NWW i oczywiście czym dalej od brzegu tym większe fale. Nie znam jeszcze tego jachtu, więc na wszelki wypadek mamy założony mały fok i 3 refy na grocie. Może dlatego Vana-Vana jest szybsza i co jakiś czas robi kółeczko czekając na Bryka. Do czasu... Kiedy steruje Jurek, próbuję dojść do ładu z lornetką Olafa. Mam trudności ze zrobieniem takiego zeza, żeby zbiegły mi się obrazy z obu oczu.

Ni z tego ni z owego w okolicach stawy Elbląg maszt Vany-Vany znika z widoku. Patrzę dokładniej - jest, ale leży. Przychodzi mi na myśl deska windsurfingowa, której użytkownik na chwilę puścił żagiel do wody, żeby nos wytrzeć. Coś się stało Vanie-Vanie. Podpływamy... okazuje się, że pękł im achtersztag i maszt zwalił się do przodu. Staramy się być w pobliżu na wszelki wypadek, a ja planuję sobie w umyśle (i zaraz odrzucam) różne awaryjne manewry na jakby-co: podejście do człowieka za burtą (ale nikogo nie ma za burtą), podjęcie załogi z jachtu (ale to przecież nie ma sensu); holowanie na żaglach (chyba możliwe na baksztagu, ale po co, przecież oni mają silnik), co by tu jeszcze wymyśleć... Klarowanie całego bałaganu zajmuje załodze Vany-Vany sporo czasu. W końcu ruszamy w kierunku Tolkmicka. Nasze żagle są skuteczniejsze niż ich Suzuki, więc teraz my robimy kółeczka. Silnik Vany-Vany co jakiś czas milknie i wymaga ponownego szarpania. Pomału robi się ciemno i mamy trudności z ciągłym odnajdowaniem Vany-Vany na wodzie. Tym bardziej, że nie próbuje ona płynąć farwaterem tylko prosto na widoczne światła Tolkmicka. Nagle z ciemności wylatują na nas tyczki od sieci. Gwałtownie wyostrzam - udało się. Po chwili (około godziny 2115) dobijamy do nabrzeża w Tolkmicku. Vana-Vana nadchodzi chwilę później.

Oglądamy straty na Vanie-Vanie. Achtersztag był już wcześniej sztukowany stalówką ewidentnie cieńszą niż on sam i ta stalówka pękła. Maszt zwalił się prawie dokładnie do przodu, trochę wygiął blaszane cęgi i rąbnął w poręcz, po której ma jeździć kipa od foka sztormowego (taki dziwny patent). Poręcz wzięła na siebie główny impet i kabina ani pokład nie ucierpiały, za to wyrwało się zamocowanie lewej tylnej wanty. Ponieważ Jacek prosił, żeby nie wykonywać napraw po swojemu, dzwonimy po niego i ma jutro przyjechać do Tolkmicka.

Zapraszamy rozbitków do naszej kajuty na herbatę i gitarę. Przychodzą i to z własnym piwem. Gitarę obsługuje Jurek. Jak zwykle znamy niewiele piosenek żeglarskich i każdy inną. Ze zdziwieniem stwierdzam, że Aldona zna polskie tłumaczenia piosenek Wysockiego, które ja znam w oryginale: Na sudnie bunt, nad nami czajki riejut... Nie miałem pojęcia, że takie przekłady istnieją. Oczywiście niezbyt harmonijnie śpiewa się w dwóch językach na raz... szczególnie gdy śpiewak w języku obcym ma drewniane ucho.

Niedziela, 24 VIII

Przystań w Tolkmicku jest duża ale pusta i niewykorzystana. Przy nabrzeżu NE kilka łodzi rybackich. Przy nabrzeżu SW oprócz nas jeszcze jeden smukły drewniany jacht morski ale nikogo przy nim. Jeszcze jeden jacht stoi przy krótszym nabrzeżu SE. Mnóstwo wolnego miejsca i żadnych udogodnień. O słodkiej wodzie nie ma mowy -- ale mamy własną w pięciolitrowych pojemnikach. Na siusiu itd. trzeba chodzić do lasu, w którym mieści się pomnik nieznanego żołnierza. W porcie stale rozlega się smakowity zapach gotowanej marchewki z groszkiem ze stojącej opodal przetwórni warzyw. Miasto składa się z kilku uliczek i kościoła przed ktorym stoi miniatura Chrystusa z Rio de Janeiro oraz staroświecka łódź rybacka wyfiokowana na czcigodny zabytek.

03.jpg

Zostawiamy Vanę-Vanę w Tolkmicku w oczekiwaniu na Jacka z remontem i ok. 1215 próbujemy wyjść na żaglach z przystani w kierunku Fromborka. Wieje 5oB z NNW, więc halsujemy wewnątrz przystani. Nie mam wielkiej nadziei, że to się powiedzie, ale muszę kiedyś zapoznać się z własnościami jachtu, nauczyć się jak ostro chodzi i ile traci na zwrotach. Traci zbyt dużo. Basen w Tolkmicku ma kształt butelki: potrafimy nabierać wysokości w jej szerokiej częsci ale jasne jest, że w szyjce (czyli między falochronami) będzie dla nas zbyt wąsko. Dobijamy do brzegu, zrzucamy żagle i podejmujemy niezbędne czynności dla uruchomienia silnika. To znaczy

  1. zdejmujemy kołpak,
  2. wyjmujemy z bakisty pojemnik z paliwem,
  3. z wychodzącej z niego rurki plastikowej wyjmujemy blokujący gwóźdź,
  4. podłączamy tą rurkę do pompki na innej rurce wystającej z silnika,
  5. pompujemy paliwo (dookoła rufy na wodzie tworzy się tęcza),
  6. nawijamy sznurek na kółko,
  7. szarpiemy,

-- skomplikowane, nie? Kurczę, jak ja nie lubię silników! Ale tym razem silnik odpala od pierwszego kopa. Wychodzimy za główki falochronu i stawiamy grota z trzema refami. Rufą rzucają fale, pod nogami ten ohydny kanister śmierdzący benzyną, trzeba sensownie sterując wykonać czynności dualne do 1-4 w odwrotnej kolejności. Dopiero potem stawiamy małego foka i żeglujemy jak wczoraj.

Wiatr robi się silniejszy, chyba z 6oB (a może i lepiej -- naprawdę zdrowo dmucha), nadal z NNW. Zrzucamy foka i żeglujemy na samym zarefowanym grocie. Co jakiś czas przychodzi deszczyk i odchodzi. Katedra i wieża Kopernika we Fromborku wydają się tuż, tuż; jednak lepiej nie płynąć wprost na nie. Po drodze mogą być sieci albo i wraki -- obie rzeczy stanowią nieprzemijającą atrakcję tego akwenu. Trzeba płynąć według boi, mapy, kompasu i locji. Z kokpitu widać, że dwie blachy stanowiące głowicę grota jakby się rozeszły i wszedł między nie fał foka. Z portu we Fromborku wychodzą dwa śliczne zabytkowe jachty z rosyjską banderą na rufie i polską flagą pod salingiem. Niestety na silnikach, a byłoby na co popatrzeć. Ok. 1445 wchodzimy baksztagiem do portu. Przy zielonej (prawej) główce falochronu stoją dwa wodoloty. Ich narodowość jest niejasna: wprawdzie na rufie w miejscu banderowym mają namalowaną flagę rosyjską, ale większość napisów jest po polsku, w szczególności logo Żeglugi Gdańskiej.

04.jpg

Basen portowy jest o wiele mniejszy niż w Tolkmicku i gęsto zastawiony jachtami. W zasadzie nie powinniśmy tu manewrować na żaglach, ale nie chcemy wykonywać tych wszystkich skomplikowanych czynności związanych z uruchomieniem silnika. Kończy się tak, że musimy przeciągać się pod wiatr po zacumowanych jachtach ku jedynemu wolnemu miejscu przy samym wyjściu z basenu. Główną pracę wykonuje Olaf -- przyciąga jacht bosakiem do czego się da. W końcu wykonuje skok na nabrzeże... bez cumy. Bryk szybko wraca na środek basenu jachtowego chociaż my z Jurkiem próbujemy mu to wyperswadować za pomocą wściekłego pagajowania. W tym momencie zsuwa się do wody pozostawiony na deku bosak. Jak dobrze, że bosaki są drewniane i pływają! Przeciągamy się ponownie po tych samych jachtach na to samo miejsce tym razem już tylko w dwie osoby.

Wiatr się wzmaga a prognoza pogody na jutro jest zabójcza: 6-7oB a czasami 8oB z NW; ostrzeżenie przed sztormem. Złapaliśmy kibel przynajmniej na jeden dzień. Głowica grota jest w porządku, nic się nie rozdarło, a tylko nici się rozpruły. Jurek naprawia juzingiem. Dostajemy SMS z Vany-Vany, że naprawili achtersztag oraz wantę i wyszli do Fromborka. SMS kończy się optymistycznym stwierdzeniem: ,,Jest mi niedobrze ze strachu. Pozdrawiam, Aldona.''. Daleko na wodzie pojawia się żagiel, to na pewno oni, ale mają jeszcze długą drogę do portu.

Idziemy na miasto. Coś tam udaje nam się nabyć w sklepie Edeka, ale z powodu niedzieli sklep zamykają wcześniej, trzeba będzie jutro uzupełnić zakupy. Frombork jest o wiele większą stolicą niż Tolkmicko. Na nabrzeżu stoją nawet niebieskie plastikowe sławojki; jest ich pełno w całym mieście. O wodę ciężko: pompa na rynku nie działa. U nasady starego bezużytecznego mola można wziąć kąpiel w Zalewie. Co do zabytków to na razie nas nie interesują. Jutro będzie na nie czas, bo przecież nie mamy szansy donikąd popłynąć.

Nasi sąsiedzi z kei dziwią się, że dzisiaj żeglowaliśmy: ,,-- Czy dzisiaj w ogóle da się pływać?''. Przekiblowali cały dzień z powodu silnego wiatru i znając prognozę są przygotowani na kolejny kibel jutro. Odpowiadam, że nie bardzo, ale myślę sobie, że wcale nie było tak źle: gdyby jutro miało być tak jak dzisiaj, to Rosja by nas nie minęła, jednak prognoza jest niestety gorsza. W końcu Vana-Vana wchodzi do portu i cumuje obok naszej burty. Achtersztag ma pięknie przywiązany na kilkakrotnie złożony zielony krawat. Wieczór kończy się gitarą i herbatą, jak wczoraj.

Poniedziałek, 25 VIII

05.jpg

Prognoza 12-godzinna: 6-7oB a czasami 8oB z NW. My mamy w papierach żeglowanie do 5oB. Prognoza trzydniowa:

  • wto, 26 VIII -- 5-6oB z NW słabnący do 4oB z SW a potem rosnący do 5oB
  • śro, 27 VIII -- 5oB z SW i W wzrastający do 7-8oB w porywach do 9oB
  • czw, 28 VIII -- 8-9oB z W słabnący do 5oB z SW

Potem mają być trzy dni bezwietrznej lampy, ale to już nieoficjalnie, bo zbyt daleko od dzisiaj. Nie jestem pewien, jak wygląda na wodzie 9oB (silny sztorm), ale raczej nie zależy mi na zapoznaniu się ze szczegółami.

Zmienia się załoga na Vanie-Vanie. Opuszczają nas Aldona i Janusz; przyjeżdża Heniu. Nowy stan załogi:

  • s/y Vana-Vana:
    kapitan: Darek Wulkowicz
    I oficer: Heniu Szreder

Zwiedzanie miasta. Zakupy. Narady. Kibel jak kibel.

Płynąć do Rosji czy nie płynąć? Jutro moglibyśmy dostać się do Bałtijska, ale jeśli ten środowy sztorm się sprawdzi, to zaczniemy halsować z powrotem dopiero w czwartek albo w piątek i nie zdążymy na sobotę do Kątów, żeby oddać jachty. Więc może lepiej poodwiedzać tylko Piaski, Krynicę Morską i inne pomniejsze przystanie po stronie polskiej? -- myślimy niechętnie o tej wersji, jakaś taka nieciekawa, mało ambitna i wyglądająca na bezproduktywne tracenie czasu, żeby jakoś przepękać do soboty. Więc może jednak płynąć do Rosji? Ale jak przyjdzie w środę zapowiedziany sztorm, to nie wrócimy na czas... To może jednak tylko po polskiej stronie? Kurczę, ile razy można rozważać w kółko te same warianty?!

Łazimy po Fromborku leniwym krokiem wczasowiczów -- jakoś trzeba przeczekać dzionek -- a stale jedno oko kierujemy ku przystani, w którą zaraz uderzy zapowiadana ósemka. Z wieży Kopernika wspaniale widać okoliczne wiochy i przystań (wieje zdrowo, ale to jeszcze nie ósemka). Bawimy się wahadłem Foucault na dole wieży. Leziemy do Katedry. Nic nie wskazuje na straszny sztorm. W Planetarium wysłuchujemy szczegółowych opowieści o koniunkcji Ziemi i Marsa. Tylko niektórzy słuchają, bo inni zasnęli w fotelach natychmiast, gdy zrobiło się ciemno. Po wyjściu na światło dzienne... nadal nie ma sztormu. Cholera, można było płynąć do Rosji zamiast wierzyć w prognozy i kiblować!

Wtorek, 26 VIII

Prognoza 12-godzinna: 3-5oB z W.

Płyniemy do Rosji! Zwyciężył pogląd, że martwić się będziemy potem. Mamy pewną ilość formalności do załatwienia: przymocować banderę i rosyjską flagę pod salingiem, odprawić się u bosmana, zakupić i wypełnić vouchery, sporządzić po 7 egzemplarzy listy załogi na każdy jacht... Niestety na odprawę graniczną i celną trzeba zaczekać do godz. 1030, aż odprawi się odchodzący do Kaliningradu wodolot.

Burłaczymy Bryka wzdłuż falochronu z miejsca cumowania do główki graniczno-celnej. Vana-Vana pokonuje te kilkadziesiąt metrów na silniku, bo oni mają dobrze, u nich wystarczy wyciągnąć rękę i szarpnąć. W czasie odprawy gwarzymy sobie z pogranicznikami i celnikami i dowiadujemy się, że podróż wodolotem do Kaliningradu trwa ok. półtorej godziny, jest więc szybsza niż samochodem przez zatłoczone przejście graniczne. Ale za to kosztuje 180 zł w obie strony.

Ok. godz. 1110 odbijamy od kei i idziemy do farwateru na wiatr (ok. 5oB z NWW), potem odpadamy. Pogoda jest ładna, słoneczna. Przed granicą wyjątkowo dużo sieci wyjątkowo blisko farwateru -- ostatnie zasieki dla polskich ryb, które mogłyby chcieć wybrać wolność w obcym kraju. Do boi granicznej oznaczonej krzyżykiem dochodzimy o 1230. Wg locji, mapy i opowieści różnych ludzi powinna ona należeć do długiego ciągu boi z krzyżykami wyznaczających granicę -- jednak tak nie jest: oprócz naszej boi nie widzimy żadnych innych. Może zabrali je do mycia? Po polskiej stronie stoi stateczek WOP-owski a obok niego motorówka. Nami się nie interesują. Przypuszczalnie dostali cynk na nasz temat z Fromborka i uważają, że wszystko się zgadza.

Chodzę na codzień w gronostajach złotych,
jeżdżę leksusem i szampany żłopię.
Lecz gdy nostalgii dosięga mnie dotyk
i tępym bólem uderza jak młotem,
to chciałbym wymknąć się mojej Europie.

Tęskne melodie po łbie mi się snują
i smętek za mną podąża krok w krok,
serce powtarza molitwu żiwuju
i znowu manit tumannyj wostok.

Kraj wielki, nędzny, utaplany w brudzie,
niespiesznie w tajdze ciekną szare dni.
A kiedy w biedzie pomogą ci ludzie,
nie dziękuj, bratiec, lisz' ruku pożmi.

Igołka chandry w duszę mi się wbiła
i moją łajbę na wschód ciągle gna.
Kraj wielkiej armii i toski unyłoj,
chatek drewnianych, piesien u kostra.

Wiatr się odkręcił -- widać pora wracać
znów do Europy. Zegar szybciej tyka
i już mnie szuka moja ważna praca.
Znów się wprowadzam do mego pałacu
i znów wykwintne frykasy połykam.

Po stronie rosyjskiej nie ma żadnego statku. Może nas śledzą z łodzi podwodnej? -- nie, tu jest za płytko, żeby szła w zanurzeniu. Zalew rozszerza się, we wszystkie strony tylko morze a rosyjskie boje rozstawione są rzadziej niż nasze: od jednej nie widać jeszcze kolejnej mimo dobrej widoczności. Kierunek utrzymujemy trochę według wiatru ale głównie na kompas, jednocześnie trwa nieustanny konkurs na to, kto pierwszy dostrzeże następną boję (wygrywa bezapelacyjnie Olaf). Znacznie wyprzedzamy Vanę-Vanę (na razie) a daleko z tyłu niewyraźnie widnieje jeszcze jeden żagiel. Prawdopodobnie to wielki stalowy s/y Akord, którego widzieliśmy w porcie we Fromborku i który planował wyjść na pełne morze przez cieśninę bałtijską. Wiatr słabnie i północnieje: 2-3oB z NNW. Zapowiada się letni wyżowy wieczór.

Od Wyspy Nasypnoj halsujemy do widocznego już portu. Trzeba uważać, bo zbyt obszerne halsy wyprowadzają na jakieś muliste płycizny. Nie umiemy wyczuć, gdzie jest posterunek graniczny. Jacek pokazywał nam na mapce portu, ale locja ma inne zdanie. Podchodzimy do brzegu i pytamy znajdujących się tam ludzi -- wskazują nam miejsce po drugiej stronie szerokiego na pół kilometra kanału dla wielkich okrętów. Zmykamy przed promem, który właśnie dobija do brzegu tam, gdzie pytaliśmy ludzi. Ciągle na żaglach przechodzimy na drugą stronę kanału i zaczynamy łazić po porcie to tu, to tam w poszukiwaniu posterunku granicznego. Rosjanie coraz bardziej nas rozczarowują: myśleliśmy, że do odprawy granicznej będziemy konwojowani przez 3 kanonierki a oni tak nas olali. W końcu ludność miejscowa kieruje nas do nabrzeża remontowego oznaczonego kratowymi wieżyczkami podobnymi do wieży Eiffla, na którym stoi jakiś drewniany kurnik w bida-ogródku.
-- Eto zdies'.
-- Czto zdies'?
-- Pogranicznyj kontrol'nyj punkt, w etom domikie.
Rację miał Jacek a nie locja. Jest godzina 1800 naszego czasu czyli 1900 miejscowego.

Młody pogranicznik prowadzi Darka i mnie, czyli kapitanów, po wąskich stromych drewnianych schodkach na pięterko kurnika. Tam pomaga w wypełnieniu kilkunastu kwitów. Jest uprzejmy i pomocny, wyraźnie zależy mu, żeby sprawę szybko załatwić a nie, żeby złapać szpiona. Następnie przepływamy na silniku na drugą stronę basenu portowego do tamożiennogo posta -- posterunku celnego. Niestety tylko na jednym silniku Vany-Vany, nasz silnik nie daje się uruchomić. W tamożni nastrój jest podobny: też chodzi o to, żeby sprawnie powypełniać obowiązujące kwity a nie o to, żeby wykryć szmugiel. Między innymi musimy podpisać zobowiązanie, że w Rosji nie pozostawimy naszych jachtów. Podpisujemy, a co, niech się Jacek cieszy. W międzyczasie słucham obecnej w pokoju krótkofalówki. Damski głos mówi po angielsku z niezbyt angielskim akcentem:
-- We ask permission to enter the port.
Na co męski głos mówi coś po rosyjsku do kogoś innego. Na to damski głos powtarza do znudzenia:
-- I do not understand. We ask permission to enter the port.
Jeden celnik informuje nas o warunkach pogodowych na jutro: będzie wiało 25 a w porywach 30. Jak to 25? Co za 25? Aha, 25 m/sek.! Rosjanie nie używają Beauforta. Wg mojej tabelki oznacza to 9oB (silny sztorm) w porywach 10oB (bardzo silny sztorm). Ale może aż tak nie będzie? Odprawa celna kończy się około 1930.

06.jpg

Przy nabrzeżu celnym (Priczał 2) próbujemy uruchomić silnik na Bryku. Pomału wykruszają się chętni do nawijania i szarpania a to ze ssaniem, a to bez ssania ale z ociupinką gazu, a to bez niczego... Silnik jest martwy i tak już chyba pozostanie. Kurczę, jak ja nie lubię silników! W międzyczasie obok przybija porządny holenderski jacht z otwartego morza. To chyba oni prosili o pozwolenie wejścia. Zainteresowanie Rosjan tą jednostką wydaje się znacznie większe niż nami. Około 2015 (ciągle naszego czasu) ostatecznie rezygnujemy z szarpania.

Przestawiamy jachty za róg, do basenu portowego, między jakieś dwa holowniki. Spokojny wieczór w rosyjskim porcie -- trudno uwierzyć w ten jutrzejszy sztorm. Jutro spróbujemy wcześnie wstać i obadać szanse dojścia do Kaliningradu. Ale nie możemy tego zrobić bez sprawnych obu silników. Wydaje się, że wypróbowaliśmy już wszystkie sposoby reanimacji. Z drugiej strony teraz, kiedy już się odprawiliśmy granicznie, głupio by było tak po prostu odprawić się jeszcze raz i wracać do kraju nawet nie polizawszy Rosji. Cóż, ranek jest mądrzejszy od wieczora, jak powiada Jurek.

Późno wieczorem przez nasz basen portowy przechodzi statek straży granicznej z błyskającą dyskoteką a za nim posuwa na silniku holenderski jacht. Wygląda jakby go odprowadzano do kicia.

Środa, 27 VIII

Noc niespokojna: wzmaga się wiatr i Bryk tańczy w górę i w dół przy nabrzeżu. O 0615 przystępujemy do prób uruchomienia silnika. Nic z tego. Heniowi nie podoba się sposób przepływania paliwa przez filtr. Darek zastanawia się, czy elektryka nie nawaliła od wody. Ja przypominam sobie, że jak jest coś źle w dwusuwie, to trzeba wykręcić świecę. Nie mam pojęcia, co ma nastąpić potem, ale i tak nie mamy klucza, którym dałoby się ją wykręcić. Jurkowi udaje się ustalić w kontaktach z tubylcami, że klucz do świec to po rosyjsku swiecznoj kliucz. Ale nikt takiego nie ma, bo tu wszyscy jeżdżą dieslami.

W końcu wszystkie te teorie prowadzą do konkluzji, że silnikowi należy się kompleksowa regulacja i że trzeba znaleźć magika. Badamy możliwości wymiany pieniędzy dla sfinansowania takiej operacji. Koło tamożni jest Inwestbank z dwuczęściowym biologicznym bankomatem w środku. To znaczy jednej pani trzeba podać polską kartę Visa-Electron i dostać na nią dolary a u drugiej pani w innym okienku wymienić te dolary na ruble. Kurs ok. 30rbl./$. Przy okazji odwiedzamy stojący obok hotel Zołotoj jakor' (Złota kotwica) i bierzemy w nim gorący prysznic po 25 rubli za osobę (3.50zł).

07.jpg
Od lewej: Heniu, kapitan rosyjskiego promu, Darek.

Wieje okrutny wicher i co jakiś czas leje deszcz. Jasne jest, że mamy kolejny kibel: nigdzie dzisiaj nie wyjdziemy. Trzeba więc wykorzystać wolny dzień na doprowadzenie silnika do porządku. Zostaję sam na straży a reszta obu załóg udaje się na zwiady. W pewnym momencie ktoś wywołuje mnie z kajuty. Kapitan sąsiedniego promu uważa, że nie mogę siedzieć na jachciku, którego tak wołny kaczajut i mam pójść z nim na jego prom, to tam będzie o wiele wygodniej. W kubryku promu jest kuchnia i dwa telewizory. Kapitan informuje mnie, że z powodu silnego sztormu zamknięty jest cały port w Bałtijsku, zabroniony jakikolwiek ruch po wodzie, zamknięty też jest Kaliningradskij morskoj kanał, którym mieliśmy udać się dalej. Dlatego prom również kibluje. A więc nasza sztormowa prognoza z Fromborka tym razem sprawdziła się w pełni. Ale do jutra wiatr ma się zmniejszyć, również w zgodzie z naszą prognozą. Tak w każdym razie mówili Poliaki w telewizorze, a polskije synoptiki łuczsze naszich. Dziękuję w ich imieniu, przekażę im te wyrazy uznania przy najbliższej okazji.

Kapitan nie może mi służyć kluczem do świec, bo i on ma diesla. Ale coś przemyśliwa, w końcu wpada na pomysł i znika. Po chwili wraca z kluczem do świec -- nie mam pojęcia od kogo wział w dołg. Idziemy razem na jacht. Drżącą ręką zdejmuję fajkę i nie chcę przyznać się, że nigdy w życiu nie robiłem niczego z silnikami spalinowymi i że w ogóle ich nie lubię. W tym momencie zajeżdża na nabrzeże elegancki samochód a z niego wysypują się w komplecie załogi Bryka i Vany-Vany. Kierowcą samochodu jest właściciel sklepu motoryzacyjnego, do którego moi koledzy zwrócili się z problemem silnika. W odpowiedzi na to gościu przez dłuższy czas woził ich po całym Bałtijsku, w tym po porcie wojennym, i szukał dla nich warsztatu. Teraz zabiera mi świecę z ręki i s uczionym widom znatoka oświadcza, że jest zalana i czarna, i że trzeba ją starannie oczyścić. Wyciąga jakąś szczotkę, ale tak naprawdę potrzebuje szczotki drucianej. Kapitan promu odchodzi w sobie tylko znanym kierunku i po chwili wraca ze szczotką drucianą i jeszcze papierem ściernym. Po chwili mamy czystą świecę, wkręcam ją... i silnik zapala od pierwszego szarpnięcia. Ogólna radość i uściski dłoni. Okazuje się, że nikt nikomu nie jest nic winien a wożenie po mieście tamten gościu robił dla własnej przyjemności i oczywiście nie weźmie za nie pieniędzy.

Teraz wybieramy się nad otwarte morze, żeby popatrzeć na szalejący sztorm. Po drodze przyczepia się do nas jakiś pies. Wyszukuje po drodze plastikowe butelki, bierze je w zęby i przynosi nam. Z daleka widać wielkie bryzgi fal rozbijających się o umocnienia falochronu. Daleko na redzie stoją dwa statki -- jest jasne, że przed wejściem do Bałtijska muszą poczekać na zmianę pogody. Nasada falochronu jest w remoncie, musimy obejść plażą. Pies najwyraźniej bardzo lubi te zabawy -- z radością wskakuje na wąski murek nad falochronem i biega po nim, a po przejściu każdej fali oblizuje kamienie z soli. Gorzej z Heniem, którego olbrzymi bryzg wcelował w sylwetkę i który chodzi teraz jak robokop w spodniach nasiąkniętych słoną wodą.

08.jpg

W drodze powrotnej wstępujemy na chwilę do swiatogieorgijewskogo prawosławnogo sobora, który przed wojną był kościołem ewangelickim, jak wynika z tabliczki nad drzwiami. W środku jakiś bobas raczkuje po parkiecie i próbuje stanąć na nogi opierając się o katafalk. Trafiliśmy do jakiegoś żłobka? Nie, to coś przed nami to są niewątpliwie carskije wrata. Co kraj to obyczaj. Między tym soborom a naszym nabrzeżem rozciąga się duży ,,Plac Defilad'' -- jakkolwiek on się naprawdę nazywa, ta nazwa pasuje mu najlepiej. W środku dłuższego boku ma trybunę honorową. Na jednym krótszym boku stoi pomnik składający się z kutra torpedowego i dwóch dział okrętowych. Drugi krótszy bok osłaniają jacyś pomalowani na biało żolnierze-rewolucjoniści. Bałtijsk to jednak bardzo wojskowe miasto.

Nie jest nam dane spokojnie przygotować sobie obiad. Kapitan promu razem ze starszym gościem należącym do jego załogi porywa nas na poczęstunek na promie. Chleb, gotowane kartofle, ryby wędzone, jakaś wędlina, sałatka z pomidorów i ogórków... i oczywiście wódka. Dworują sobie z naszego ,,nieprawdziwego'' jedzenia na jachtach: Makaronczik siebie wariat!. Starszy facio co jakiś czas wyjmuje papierosa i wtedy kapitan wyprasza go na świeże powietrze:
-- Grigoricz, a wied' ty widisz', czto oni nie kuriat. Sami po delikatnosti nie mogut tiebie skazat', nu tak i ty nie kuri wnutri.
Grigoricz pochodzi z Briańska. Jest już na emeryturze ale musi dorabiać, ma w sumie 2000 rbl. emerytury i 2000 rbl. zarpłaty -- razem niecałe 600 zł na miesiąc. Kapitan pochodzi z wielu miejsc na raz: spędził kilkanaście lat na Białorusi, kilkanaście w Kazachstanie... Rozumie dosyć dobrze po polsku, bo i w Polsce bywał (a zresztą stale słucha tych polskich prognoz pogody oraz polskich transmisji sportowych), ale mówić po polsku nie umie z wyjątkiem kilku obsceników. Rozmowa toczy się w dosyć szybkim oraz (szczególnie ze strony Grigoricza) gwarowym rosyjskim -- biedny Olaf pewnie wolałby, żeby po angielsku. Co do wódki to ja z góry zapowiadam, że mam zwyczaj pić po kapiel'kie a nie do dna. Z kapitanem nikt z nas na pewno nie może się mierzyć, bo masa jego ciała jest mniej więcej równa trzem naszym, więc ta sama ilość alkoholu rozkłada się dużo cieniej. W pewnym momencie kapitan wyprawia zalanego w bryzg Grigoricza gdzieś na zewnątrz, żeby doszedł do siebie. Następnie wyraża swoją niechęć do faktu, że stary tak się ululał. Kapitan uważajet jego siwe włosy i fakt, że Grigoricz spędził na morzu 40 lat życia, ale jak ktoś ma słabą głowę, to powinien pić oszczędniej.

09.jpg

Kapitan uważa Gorbaczowa za debila, który rozwalił Związek Radziecki i teraz wszyscy są przeciwko wszystkim zamiast się we wszystkim wspierać jak dawniej. Ale to się zmieni, bo Putin jest sensowniejszy. Tylko że zło już się stało i teraz potrzeba wiele pracy, żeby je odrobić. Spotkanie kończy się gitarą i naszą rozpaczliwą próbą wyśpiewania jakichś rosyjskich piosenek. W pewnym momencie kapitan i ja śpiewamy Pies'niu o drugie Wysockiego a capella, bo Jurek jej nie zna i nie może zaakompaniować.

W międzyczasie pojawił się holenderski jacht, chyba już zwolniony z pierdla, i cumuje za nami. Kładziemy się spać a w tym momencie zaglądają do nas jacyś dwaj młodzi ludzie w mundurach. Przedstawiają się jako uczniowie tutejszej szkoły wojskowej i proszą o pozwolenia obejrzenia jachtu od środka. Są ciekawi wszystkiego. W końcu, gdy już wyczerpały im się pytania, pytam:
-- Nrawitsia?
-- Nu, u każdogo swoja romantika... -- odpowiada jeden wymijająco.

Czwartek, 28 VIII

-- Riebiata, podskażitie siegodniasznij prognoz. -- urzędnik tamożni dzwoni do kapitanatu na moją prośbę. Będzie 10-12 m/sek. (czyli 5oB) w porywach 15m/sek. (6oB) z W. O 0620 robię pobudkę i uruchamiam silnik. O 0630 wychodzimy na Kaliningradskij morskoj kanał. To jest trochę ryzykowne, bo tracimy w ten sposób szansę dotarcia na sobotę do Kątów Rybackich. Ale postanowiliśmy twardo, że martwić się będziemy później. Nie widać za nami Vany-Vany, więc wracamy. Okazuje się, że tym razem oni mieli problem z silnikiem. Już jest dobrze, więc ponownie odchodzimy od nabrzeża o 0700.

Ok. 0830 wychodzimy z zasłoniętej części kanału na szeroką Primorskuju buchtu. Wieje 6oB i jachty zataczają się jak pijane na wysokich falach z lewego baksztagu. Co jakiś czas śruba wychodzi z wody i silnik wariuje. Vana-Vana idzie trochę przed nami z prawej, na rozfalowanej poświacie słonecznej. Ciekawe, czy wyszłoby takie zdjęcie prosto w słońce... W tym momencie gaśnie im silnik. Chłopcy walczą z nim przez pewien czas, ale bezskutecznie. Próbujemy podejść i wziąć od nich cumę, ale w tym momencie gaśnie nasz silnik -- prawdopodobnie zbytnio zredukowałem gaz. Po kilku szarpnięciach rezygnujemy. Bryk nadal zatacza się jak pijany ale słucha steru. Trzeba na tej rzucanej na wszystkie strony rufie sklarować cholerny silnik, schować kanister do bakisty i przy tym nie rozlać paliwa do kokpitu a następnie założyć silnikowi kołpak, żeby mu fale zbytnio nie zalały elektryki. Kurczę, jak ja nie lubię silników. Wiatr wywiewa nas stopniowo z farwateru na otwarty Zalew Kaliningradzki i temu nie da się zapobiec dryfując na samym kadłubie, stawiamy więc małego foka, mimo że żeglowanie w kanale jest zabronione. Wychodzimy na foku z Primorskoj buchty, stajemy na kotwicy i znowu szarpiemy silnik. W międzyczasie podchodzi Vana-Vana na silniku -- więc jednak udało im się go naprawić -- i bierze nas na hol. Prowadził ślepy kulawego.

Ok. 1050 coś się psuje w zamocowaniu silnika na Vanie-Vanie i muszą go wyłączyć. Idziemy dalej na fokach mimo, że żagle są w kanale zabronione. No, ale nie mamy teraz żadnego sprawnego silnika. Ok. 1315 znajdujemy się bardzo już blisko Kaliningradu w miejscu odejścia farwateru do Jachtklubu. Jest tu przystań, w której stoi barka-warsztat. Pożyczamy klucz i odkręcamy świecę -- ale jest czysta i ogólnie wygląda dobrze. Na jacht wsiada jakiś miejscowy magik i zaczyna macać nasz silnik w różnych dziwnych miejscach. Wreszcie znajduje masło na katuszkie czyli olej na cewce. Twierdzi, że z tego powodu iskra jest słaba i że tego nie da się naprawić na wodzie. Nic w końcu nie zrobił, ale tym razem silnik startuje bez żadnych formalności. Na Vanie-Vanie remont jest poważniejszy: inny magik przynosi szeroki solidny płaskownik i przyspawuje go do zamocowania silnika. To nie powinno puścić. Magik odchodzi zadowolony z siebie, jednak załoga Vany-Vany jest mniej zadowolona: płaskownik jest za szeroki i uniemożliwia przykręcenie silnika. Ręczną piłą do metalu wycinają otwory na pokrętła. W końcu ok. 1515 oba jachty odchodzą do Kaliningradu na własnych silnikach. Tymczasem wiatr ucichł do jakichś 1-2oB.

Jak dotąd uzyskaliśmy już sporo pomocy od tubylców i wszystko to za ,,dziękuję''. Taki kraj.

Przepływamy przez imponujący port w Kaliningradzie. Ok. 1600 dochodzimy do zwodzonego mostu kolejowego i po lewej stronie (czyli po prawej licząc z prądem Pregoły) cumujemy do barki stojącej przy warsztacie naprawy samochodów. Do brzegu nie wolno: wielka tablica mówi Szwartowka strogo zaprieszczena. Jest już bardzo późno, powinniśmy wracać, ale nie możemy odmówić sobie spaceru po mieście. Idziemy wzdłuż rzeki koło Muzieja mirowogo okieana oraz pamiątkowych dział nakierowanych na centrum miasta i obchodzimy dookoła katedrę. Do środka nie możemy się dostać, tam trwa remont. Potem wracamy na jachty.

10.jpg

Wychodzimy z Kaliningradu na silnikach ok. 1800. Nasz działa bez zarzutu, może dlatego, że teraz siedzi nad nim właściwy człowiek -- Olaf. Silnik Vany-Vany co jakiś czas gaśnie; wtedy robimy kółeczko, bierzemy ich cumę, holujemy przez chwilę, potem oni zapalają i oddajemy im cumę. Nie wiem już, ile razy to się zdarzyło, ale doszliśmy w tych manewrach do niezłej wprawy, bo Suzuki nie lubi pracować dłużej niż kwadrans na raz. A Jurka rozmarzyło rozgwieżdżone niebo. Wskazuje nam jasny obiekt niebieski, od którego idzie po wodzie poświata i cytuje wiedzę zapamiętaną z Planetarium (a więc nie on chrapał podczas projekcji), że to Mars, że jest czerwony, i na zachodzie. Może i Mars, ale dla mnie nie czerwony tylko żółty i nie na zachodzie tylko na południu. Teraz z kolei Jurek sprawdza namiar kompasowy na Marsa, nie możemy jednak zadowalająco wyjaśnić anomalii astronomicznej, bo znowu trzeba wziąć cumę od Vany-Vany. NRD pobiła dzisiaj na głowę Japonię.

Właściwie nie wolno nam poruszać się po ciemku, jednak w tym kraju, jak się wydaje, niczego nie wolno ale wszystko można. O 2320 cumujemy na starym miejscu w Bałtijsku, holenderskiego jachtu już nie ma. Wg tablic stojących wzdłuż kanału przeszliśmy dzisiaj jakieś 70 km. Jutro trzeba będzie trochę odespać, bo czeka nas długie halsowanie do Fromborka.

Piątek, 29 VIII

Dziwna sprawa: słaby wiatr wieje z NE, więc nie będzie halsowania. W takim razie będzie łatwiej dotrzeć do Fromborka niż myśleliśmy.

O 0900 podpływamy do cła. Odprawa zacina się na terminie ważności naszych voucherów. Tam są wpisane 3 dni pobytu w Rosji. Nasze wyliczenie: pojawiliśmy się tu 26 VIII wieczorem, więc 3 doby mijają 29 VIII wieczorem, czyli mamy jeszcze kilkanaście godzin. Wyliczenie Rosjan: naszym pierwszym dniem w Rosji był 26 VIII, drugim 27 VIII i trzecim 28 VIII; dzisiaj jest już czwarty nielegalny dzień. Należy się kara po 17 USD na każdego. W widie iskliuczenija darują nam tą karę, ale musimy wykupić nowe vouchery w biurze turystycznym Zołotaja orchidieja. Pogranicznik wiezie mnie tam własnym samochodem i sam wszystko załatwia. Właściwie nie jest jasne, po co zabrał mnie. Wychodzi 10 euro na wszystkich, czyli po 2 na twarz. Zdaje się, że vouchery kosztują po 1 euro, ale nie mam okazji sprawdzić tego staranniej, bo (zgodnie z procedurą) pogranicznik je zatrzymuje. Sam później wszystko powypełnia, bo już musi lecieć, bo jest mnóstwo roboty, a my zajęliśmy mu tyle czasu.

Z tym leceniem nie wyszło mu zresztą, bo na razie nie może nas wypuścić z portu. Musimy przejść w poprzek dużego kanału morskiego a tam stale jest ruch. Co chwila łączy się z kapitanatem, żeby uzyskać dla nas dobro k wychodu, czyli zezwolenie na wyjście. Ale ciągle niet dobra. A pomyśleć, że przedtem żeglowaliśmy sobie po porcie swobodnie i nikt nie miał pretensji... Radiotelefon pogranicznika opowiada o kutrze rybackim, który zatonął i właśnie trwa akcja podejmowania załogi z wody. Okazuje się jednak, że to trenirowka. W końcu wychodzimy na silnikach o 1115. Oba działają. Kurczę, jak ja... tfu, to nie tym razem.

Wieje 2oB z NE. Zaraz za kanałem stawiamy żagle -- po raz pierwszy używamy dużego foka. Jakoś trudno uwierzyć, że wiatr z tego kierunku o tej porze roku może zrobić się silny i trwały. Bezproblemowy półwiatr do Ostrowa Nasypnogo i dalej fordewind po farwaterze. Idziemy na motyla z fokiem na bosaku. Vanę-Vanę zostawiamy coraz dalej za rufą -- to dlatego, że mamy dużego foka. Nie zgadzam się na to, żeby Olaf był wyłącznie od silnika i sadzam go za sterem. My z Jurkiem zanurzamy się w kajucie i niespiesznie przygotowujemy obiad a ja jeszcze wypełniam dziennik jachtowy. O godz. 1430 przechodzimy granicę ponownie nie niepokojeni przez Rosjan ale przepytani przez polskich WOP-istów na motorówce, kto zacz i skąd dokąd. Wygląda na to, że paranoja graniczna Rosjan należy do przeszłości. Ze zdziwieniem stwierdzam, że ta dwójka z NE coś jakby spiątczała, w kajucie wcale się tego nie czuło. Vana-Vana stała się niewielką białą plamką daleko za nami.

Znam sterty zasad, praw i norm,
rady żeglarzy siwobrodych,
wiem, jak się ustrzec niepogody
i jak przeczekać w porcie sztorm.
Lecz duszę gniecie mi tęsknota,
gwizdu na wantach jest mi żal!
Niech jacht przegania wodoloty,
na pełnych żaglach leci w dal!

-- Tak trzymać! -- wicher szarpie foka.
-- Refujmy żagle, idzie szkwał!

Fala podnosi nas wysoko,
dmuchnęło wściekle spod obłoków,
lecz kto by tam się wiatru bał . . .

-- Refujmy żagle!
-- Nie bój żaby!

Sól na mej twarzy, czy to pot?
Za rumpel ciągnę dłonią słabą,
wzburzona piana z wiatrem leci . . .

-- Jeśli nie wyjdzie szybko zwrot,
to zaliczymy jakieś sieci!
-- Refujmy żagle!
-- Nie da rady,
nie może w locie stanąć ptak!

Łajba się wznosi i opada,
nic już jej więcej nie potrzeba.
Pod kilem stopy wody brak
. . . więc śmiało biorę kurs na niebo . . .

Ok. 1600 wchodzimy do portu we Fromborku. Oczekuje nas na nabrzeżu WOPista i wskazuje miejsce do cumowania -- obok holenderskiego jachtu, naszego znajomego z Bałtijska. Po chwili przychodzi Vana-Vana i szybko kończymy odprawę. Jedna celniczka zadziwia się ,,odwadze'' ludzi, którzy przy takim wietrze decydują się wsiąść na wodolot -- ona by nigdy, bo ma dwoje dzieci. Pozostaje z głupim wyrazem twarzy, gdy my udajemy się nie na wodolot, tylko na łajby. Ponieważ prognoza przewiduje sztorm na jutro, postanawiamy tylko zrobić siusiu i zaraz gnać do Kątów Rybackich. Głupio by było ponownie kiblować jutro we Fromborku, już po przewidzianym terminie zwrotu jachtów. Na razie wieje silnie z NE i możemy nadal lecieć na motyla.

Ok. 1830 jesteśmy przy stawie Elbląg, teraz sterujący Jurek powinien zrobić zwrot przez rufę i przestawić się na bardziej północny kurs. W trakcie manewru przychodzi wściekły szkwał (może z 7 lub 8oB) i ze zwrotu nic nie wychodzi. Bryk ustawia się w półwietrze i moczy w wodzie prawy kabestan szotowy. Następuje awaryjna zmiana sternika, to znaczy wyrywam Jurkowi rumpel z ręki i przeganiam go do przodu kokpitu oraz każę zrzucić foka. Ale to niewiele pomaga. Wieje zbyt silnie, żebym odważył się na rufę na pełnym niezrefowanym grocie. Sztag też nie wychodzi, bo Bryk nie dochodzi do linii wiatru -- łopocze i dryfuje ale ciągle na lewym halsie. Wygląda na to, że jest bardzo nawietrzny na półwietrze i pełniejszym bajdewindzie, ale traci tą nawietrzność razem z prędkością na skraju łopotu. Dalsze wybieranie grota już nie pomaga. Na bieg wsteczny nie chce wejść -- za silnie wieje, za bardzo faluje. Ponawiam próby, ale bez skutku. Przelatujemy koło jakichś sieci, przed nami następne. Muszę jakoś zmienić hals!

Zarządzam zrzucenie grota i kilka razy wyostrzam, żeby to ułatwić. Teraz żeglujemy na samej budzie, wcale szybko. Ale bez żagli możemy płynąć tylko baksztagiem a nam do Kątów potrzebny jest już prawy półwiatr. Załoga wymienia foka na tego mniejszego i stawia go. Potem refuje grota. Nie będziemy go na razie stawiać, ale bliżej przystani, już w cieniu Mierzei, może się przydać możliwość użycia go przy manewrach. Cały czas wściekle duje, na samym małym foku lecimy półwiatrem aż miło. Trochę buja, bo fale biją w burtę. Kurs kompasowy trzymamy na pławę Kąt ale liczę się z dryfem. Cóż, na samym foku nie mogę dalej ostrzyć. Nagle znajdujemy pławę Kąt -- jak byśmy wcale nie mieli dryfu!

Do przystani Barkas w Kątach Rybackich dochodzimy na foku i grocie o 2000, jeszcze przy świetle dziennym. Rano w Bałtijsku nie spodziewaliśmy się, że w 9 godzin znajdziemy się w Kątach Rybackich. W ogóle liczyliśmy dzisiaj tylko na Frombork, może na Tolkmicko. Nawet jeszcze o 1600 we Fromborku nie spodziewaliśmy się, że będziemy dobijać w Kątach bez użycia latarek. Nie ma to jak sztormowy fordewind!

A tymczasem wiatr słabnie. Wygląda na to, że sztorm przyszedł wcześniej niż zapowiadano a my uciekliśmy przed nim z Fromborka... w sam jego środek.

Sobota, 30 VIII

Wczorajszy sztorm z NE przyniósł deszcz, który teraz na zmianę pada, siąpi i leje, a następnie ucichł (znaczy ten sztorm). Jesteśmy zadowoleni, że wykorzystaliśmy go do celów komunikacyjnych, bo inaczej szlibyśmy dzisiaj przez gładki Zalew na silnikach moknąc w deszczu. A ja, kurczę, tak nie lubię silników...

Klarujemy i zdajemy łajby.

Koniec rejsu

To był specyficzny rejs. Jeszcze nigdy dotąd nie marzyłem tak gorąco o tym, żeby wiatr osłabł. A tutaj aż dwa dni z siedmiu spędziliśmy na kiblowaniu z powodu sztormowych warunków (poniedziałek 25 VIII we Fromborku i środę 27 VIII w Bałtijsku).

W dodatku przez cały czas nie wykonaliśmy ani jednego poważniejszego halsowania (podejście do Bałtijska we wtorek 26 VIII to był malutki pryszczyk). Kiedy potrzebowaliśmy płynąć na wschód, to wiało z zachodu; a kiedy mieliśmy wracać na zachód, to się odwróciło. Biednemu wiatr w oczy -- my okazaliśmy się bogaci.

Wypływaliśmy z duszą na ramieniu na nieznany akwen z planem odwiedzenia obcego dzikiego kraju. Wracamy tak napełnieni doświadczeniem w żeglowaniu po Zalewie i to w trudnych warunkach, że aż nam tryska uszami. Obcy kraj nie jest już dla nas ani obcy ani dziki i umawiamy się, na razie nieprecyzyjnie, na ewentualną przyszłoroczną eksplorację Zalewu Kurońskiego, jeszcze dalej na NE...

Stefan Sokołowski
strona autora:  http://www.ipipan.gda.pl/~stefan/Papers/Leisure/