- Pomorski Szlak Żeglarski
- Zatoka Gdańska
- Po wodach Gdańska
- Pętla Żuławska
- Zalew Wiślany
- Zalew Kaliningradzki
- Elbląski Węzeł Wodny
- Kanał Elbląski
- Pojezierze Iławskie
- Linie wysokiego napięcia
- Godziny otwarć mostów, śluz, pochylni
- Komunikaty nawigacyjne
- Szlaki Wodne Polski
- Pomagają nam
- Spotkania na szlaku
- wandrus-opinie
- Obozy quadowe, paintballowe, gokartowe i przygody
- Ostrzeżenia i interwencje
- PROJEKTY, AKCJE, PROPOZYCJE
- obozy-quadowe
Rafał Laurentowski - z Iławy na Hel (2009)
Z Iławy na Hel
(Pierwsza odsłona sprawozdania z wyprawy na podstawie własnych refleksji. W najbliższym czasie będą dodane informacje w oparciu o dziennik pokładowy)
piątek - 04.09.200
Rejs rozpoczął się 04.09.2009 w godzinach popołudniowych, a dokładniej wyjazd z Poznania. Plan wyglądał następująco. Pakujemy się do samochodu podczepiamy przyczepę i śmigamy do Sztynortu. Tam stoi jacht kolegi, na którym ów rejs ma się odbyć. Jak można wywnioskować z tych paru zdań nie płyniemy moją Venuską tylko jachtem kolegi noszącym nazwę Pogwizd. Jest to Antila 26 przyzwoita konstrukcja i obszernie wyposażona. Na miejscu jesteśmy, koło 01:00 więc jedynie, o czym marzymy to położyć się spać zwłaszcza, że musimy wstać, o 06:00 aby być pierwszymi pod dźwigiem.
sobota - 05.09.2009
Wybiła 6:00 trzeba wstawać może jeszcze na parę sekund przymknąć oko przecież mam urlop, ale już słychać, że reszta załogi się krząta i chcąc nie chcąc wstajemy. Śniadanie jest szybkie. Przygotowane kanapki na drogę cudownie ocalały, więc buła w rękę w drugą mała czarna bądź herbata i po paru minutach byliśmy zwarci i gotowi do przycumowania naszego jachtu pod dźwigiem. Mamy wystarczająco czasu, aby bez pośpiechu sklarować Pogwizd i czekać na operatora dźwigu. Parę minut po 8:00 podnosimy nasz dom na wodzie i kładziemy na przyczepie. Wyruszamy koło 9:00. Kurs nasz to Iława. Pewnie większość kolegów żeglarzy przemieszczało się mazurskimi drogami i wie, że zawrotnych prędkości się tam nie osiąga zwłaszcza z takim ładunkiem. Aby dostać się na drogę główną musieliśmy minąć parę ciągników, przyczep campingowych i wiele innych przeszkód o dziurach nie wspominam. W Iławie byliśmy chyba koło 13:00. Tadziu nasz kapitan wcześniej wyszperał w necie i dowiadywał się telefonicznie, że koło mariny Pod Omegą jest nowo wybudowana przystań z pełnym zapleczem. Wodujemy na slipie i koło 14:00 staliśmy na wodzie. Szybki montaż masztu, osprzętu i przed 16:00 byliśmy na obiedzie Pod Omegą. Oceniając jadło w stosunku do ceny, ilości i jakości oceniam na 3+. Po obiedzie szybka kąpiel i wyruszamy na Jeziorak. Dla większości kolegów to pierwszy rejs na tym akwenie. Do Elbląga będę się bawił w przewodnika gdyż w 2000 roku miałem okazję płynąć tym szlakiem. Jeziorak przyjął nas dość mokro i bardzo wietrznie, ale co tam ważne, że płyniemy i nareszcie czujemy, że zaczął się na dobre nasz urlop. Tadziu miał w planach zatrzymać się na noc w przystani Chajnówka, jeśli zdołamy do niej dopłynąć. Wiatr jak wspominałem dopisywał i kolejne kilometry pokonywaliśmy ze średnią prędkością 5 węzłów. Wspomniałem załodze, że warto zahaczyć o Siemiany to kultowa miejscowość nad Jeziorakiem gdzie odbywają się liczne imprezy, a w kilometrach jest podobnie jak do Chajnówki. Wszyscy wyrazili zgodę i odbiliśmy na Siemiany. Mieliśmy pecha, trafiliśmy na dość dużą imprezę i nie mieliśmy szansy na zacumowanie przy kei. Z podejściem do brzegu też były kłopoty, więc zrezygnowani i nie ukrywając trochę zmęczeni stajemy w szuwarach na kotwicy. Szykujemy sobie kolację dyskutujemy o kolejnym dniu i ustalamy plan działania.
niedziela - 06.09.2009
Noc minęła bez niespodzianek, a poranek przywitał nas dość ładną pogodą. Wiatr nie zmalał mogę się pokusić, że nawet wieje mocniej jak wczorajszego dnia, lecz bez towarzyszącego i nieprzyjemnego deszczu. Przepyszną jajecznicę robimy w Chajnówce i ruszamy w stronę Kanału Iławskiego. Od tego momentu zaczynamy nasz rejs na silniku mijane jeziora nie nadają się do żeglowania, bo są po prostu zbyt małe, a my mamy ustalony plan rejsu i chcemy go jak tylko nam czas i natura pozwoli zrealizować. Pokonujemy kolejne kilometry szlaku głębokość nas nie rozpieszcza bywają spłycenia nawet do 0,7 m, więc po paru wybiciach płetwy sterowej decydujemy się na jej nieznaczne uchylenie. Mamy cichą nadzieję, że po dotarciu do Miłomłyna głębokość szlaku znacznie się pogłębi, co da nam szansę na opuszczenie płetwy sterowej do optymalnego położenia. Płyniemy bardzo malowniczymi odcinkami, każdy jest niepowtarzalny i urokliwy na swój sposób. Docieramy do wcześniej wspomnianego Miłomłyna gdzie zaopatrujemy się w chleb i trochę słodkości do kawy. Należy wspomnieć, że na tym odcinku, czyli od Jezioraka do Miłomłyna jest ciekawy odcinek, który przecina dwa jeziora usypanym wałem na wysokość tak sądzę około 3 m. W wale tym jak w rynnie płyniemy podziwiając z góry dwa mijane jeziora. Dostrzeżenie jednego z nich skutecznie zasłania bujna roślinność, ale dla wprawne oko zauważy oba. Z Miłomłyna startujemy dalej, kanał poszerza się, a głębokość tak jak przewidywaliśmy znacznie się powiększa, co umożliwia spokojną żeglugę. Mieliśmy obawy, co do obfitego zalegania roślinności wodnej w kanale, ale na szczęście okres, w którym się wybraliśmy skutecznie zmniejszył jej występowanie i uchronił nas od częstego sprawdzania i czyszczenia śruby naszego silnika. Plan rejsu na dzień 05.09 przewidywał, że na nocleg zatrzymamy się w miejscowości Małdyty, okaże się później, że to, co piszą w Internecie to wielka pomyłka i tak naprawdę nie ma gdzie stanąć, a opisywana przystań Żeglugi Elbląskiej to kawałek betonu w bezpośrednim sąsiedztwie stacji kolejowej Małdyty. Docieramy w końcu do jeziora Ruda Woda największego akwenu, na którym można pożeglować. Stawiamy maszt, a że pora obiadowa rozglądamy się za ciekawym miejscem do zacumowania, aby ze spokojem coś dobrego upichcić. Długo nie trzeba było szukać, szybka decyzja i stajemy przy małym cypelku. Nawet głębokość przypasowała i można było po skleceniu małego mostku z tego, co się udało znaleźć na brzegu wyjść suchą nogą na ląd. Nie wiem, na czym to polega, ale cokolwiek by się nie ugotowało w czasie takich wypraw to wszystko smakuje, przynajmniej ja mam takie odczucie. Po posiłku można starym indiańskim sposobem wyszorować trochę przypalony garnek piaskiem i wygląda jak nowy. Ruszamy. Wybieramy się na kotwicy i żegnamy malowniczy zakątek na Rudej Wodzie, przed nami w całej okazałości całkiem spory akwen takie może dwa „kierskie”, jeśli chodzi o długość, bo co do szerokości to różnie. W woli wyjaśnienia przyjęliśmy tak dla porównania miarę długości i szerokości opierając się na naszym macierzystym akwenie, jakim jest jezioro Kiekrz koło Poznania. Całkiem zabawnie to wychodziło porównując różnej wielkości zbiorniki do naszego jeziorka, fajna miara!!. Pod koniec naszej wędrówki po tym pięknym akwenie niespodziewanie trochę nas zmoczyło. Przeszła taka niewinna chmura częstując nas paru minutowym deszczem, ale wynagradzając prawie na wyciągnięcie ręki przepiękną tęczą wyłaniającą się o parę metrów od naszej łajby. Nie uchronnie zbliżamy się do końca jeziora i musimy kłaść ponownie maszt, bo czekają na nas liczne mosty. Dochodzimy do wcześniej wspomnianych Małdytów. Tak jak się można było spodziewać nie spodobało się nam otoczenie wspomnianej przystani i kręcący się tam ludzie. Zdecydowanie opuszczamy to miejsce i szukamy spokojniejszego i bezpieczniejszego zakątka. Daleko nie trzeba było szukać, aby znaleźć małą zatoczkę osłoniętą od wiatru i wścibskich oczu mieszkańców. Tu stajemy!! padł okrzyk kapitana. Nie ma sensu szukać nic innego robi się coraz ciemniej, bez wątpienia miejsce na nocleg się nadaje. Kotwice poszły wybieramy cumy i obkładamy na knagach. Pogwizd stoi pewnie, kotwice trzymają, klar na cumach i jak zwykle zgodnie już z rytuałem zabieramy się za kolację. Jakieś kanapki coś do obłożenia, kawa lub herbata i z pełnymi brzuchami, zmęczeni mijającym dniem kładziemy się spać. Zamykając oczy analizuję w myślach to, co do tej pory zobaczyłem, jakie jeszcze wspaniałe miejsca kryje nasza Polska rozmyślając jednocześnie, co nas jeszcze czeka ile cudownych miejsc przed nami.
poniedziałek 07.09.2009
I nagle słyszę znajomy utwór – czyżby już 6:00, no tak budzik przerwał ten wspaniały sen, nawet się nie spostrzegłem, kiedy zasnąłem. Świeże powietrze dużo wrażeń człowieka może powalić. Żyjemy w zadymionych miastach no na pewno większość z nas i taka wyprawa gdzie czystego powietrza jest aż nadto robi swoje. Pewnie mała aklimatyzacja i organizm się przyzwyczai do tych warunków. Trzeba się zwlec z koi, chociaż nie jest lekko zwłaszcza leżąc u boku ukochanej osoby. Twarda męska decyzja, wstajemy!!. Wyglądam przez forluk, a oczom mym ukazuje się przecudowna roślinność okraszona porannymi promieniami słońca. Lekka mgiełka unosząca się parę centymetrów nad wodą dodaje magicznego uroku. Pogoda zapowiada się słoneczna, więc ubieram spodnie, koszulkę i bluzę polar, bo poranki są już chłodnawe. Standardowo odpalamy silnik i po paru minutach grzania ruszamy w dalszą drogę. Przed nami pochylnie. Chyba najtrudniejsza przeprawa dla Tadzia w tym rejsie. Jacht spory zapasu na wózkach mało to wszystko sprawia, że jest się, czym denerwować. Staram się wszystko wytłumaczyć jak najlepiej wszystko zorganizować, aby wszystko przebiegło bez kłopotów. Mamy czas na przygotowanie śniadania i podziwianie pięknej przyrody. Jak do tej pory każdy dzień przynosi coś nowego, a to roślinność wodna rozlewa się na sporą część jeziora czy kanału, albo brzegi porośnięte są bujnym drzewostanem iglastym, liściastym lub mieszanym. Wrażliwe dusze mogą się tu wyciszyć i naładować przysłowiowe akumulatory do walki z dniem codziennym tak prywatnym jak i zawodowym. Przed nami ostatnie już wrota przeciw powodziowe i zaraz za nimi ukazuje się naszym oczom pierwsza pochylnia - Buczyniec. Jak do tej pory nasz plan podróży przebiega bez zakłóceń. Mamy jeszcze sporo czasu do pierwszego powiedzmy „śluzowania” - bo pochylniowanie wydaje się nie być poprawnym zwrotem językowym i samo brzmienie nie jest zbyt urokliwe przynajmniej w moim odczuciu, więc pozostańmy może przy zwrocie „śluzowanie”. Udajemy się do maszynowni w celu opłacenia wszystkich pochylni. Przy okazji możemy podziwiać olbrzymie koło młyńskie napędzające równie olbrzymie przekładnie, koła zębate i bęben z nawiniętą jak na szpuli liną grubości męskiego kciuka, robi wrażenie tym bardziej potęgowane świadomością, że to jedyne działające tego typu urządzenie na świecie. Mamy jeszcze sporo czasu, więc udajemy się do pobliskiego muzeum Kanału Elbląskiego. Budynek znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie, więc nie sposób go przeoczyć. Myślę, że warto odwiedzić z racji zgromadzonych tam materiałów. Zbliża się godzina 10:00 czas przygotować się do podróży w czasie, musimy przepuścić statki białej żeglugi, bo one mają tu bezsprzeczne pierwszeństwo. Cała załoga ma okazję przyjrzeć się całej operacji na przykładzie statków i przyjąć plan działania jak najlepiej i jak najbezpieczniej przeprawić naszego Pogwizda przez pochylnie. Wysunąłem propozycję, którą stosowałem z powodzeniem za pierwszym razem i przeprawa obyła się bez komplikacji. Tadziu wyraził zgodę i czekaliśmy na odpowiedni moment, aby wpłynąć na nasz pierwszy wózek. Dwa statki poprzedzające nasze śluzowanie pomknęły w dół, więc czas startować. Pewnie serce nie jednemu z załogi biło szybciej podążając w nieznane. Plan przejścia był banalnie prosty, dwóch odpowiadało za dziób, a dwóch pozostałych za rufę. Nasza jedyna białogłowa odpowiadała za ciekawe ujęcia zdjęciowe. Plan się powiódł w 100% Pogwizd przeszedł wszystkie 5 pochylni bez najmniejszego zarysowania. Przed nami w drodze do Elbląga jeszcze tylko jezioro Drużno bardzo mocno zarośnięte roślinnością wodną można nawet powiedzieć, że zarośnięte w całości z wyciętym w gęstym poszyciu kanałem. Są tu niezliczone rzesze ptactwa i innych zwierząt wszak to ich rezerwat, jest, na co popatrzeć. Plan znowu wykonany. Dopływamy do Elbląga. Zatrzymujemy się nieopodal starego miasta, które pieczołowicie jest odbudowywane i muszę powiedzieć, że jest naprawdę ładnie. Po całodziennych trudach z przyjemnością usiedliśmy przy piwku, lodach i innych trunkach w bardzo miłej knajpce. Musieliśmy uzupełnić zapasy żywności, więc długo nie było nam dane się delektować tą chwilą zwłaszcza, że musieliśmy jeszcze dotrzeć do mariny na nocleg. Szukając sklepów wykorzystujemy sytuację i zwiedzamy stare miasto z odrestaurowanymi kamieniczkami. Jest jeszcze dużo do zrobienia sporo kamieniczek jest w totalnej ruinie, a po niektórych zostały tylko fundamenty. Można mieć nadzieje, że prace biegną we właściwym kierunku i za parę lat będzie Elbląg miał naprawdę ładną starówkę. Na naszą przystań wybraliśmy HOW Harcerski Ośrodek Wodny była to jak się później okazało zbyt pochopna decyzja, bo warunki, jakie tam panują w sanitariatach daje wiele do życzenia, o pomostach już nie wspomnę. Nie jesteśmy ludźmi, którzy wymagają włoskich płytek na ścianach i różowego papieru do tyłka w białe kwitki, ale o podstawową czystość i schludność nam chodziło. Nie będę dobitnie opisywał warunków, jakie tam panują, ale uwierzcie mi na słowo po prostu chlew. Byłem w tej samej marinie 10 lat temu i o zgrozo nic się tu nie zmieniło, więc jeśli mogę coś zaproponować to sprawdźcie inne przystanie my już nie mieliśmy na to czasy.
wtorek 08.09.2009
Wcześnie rano wypływamy w stronę Zalewu Wiślanego i znowu jak w dniach poprzednich robimy śniadanko w marszu płynąc do miejscowości Nowakowo gdzie czeka nas most pontonowy do przejścia. Dopływamy do niego tuż przed 7:00, a tu niespodzianka most zamknięty czyżby nas nie zauważono, że czekamy na jego otwarcie. Wreszcie się zlitowano i o 7:15 nastąpiło otwarcie mostu dla naszego zacnego jachtu. Teraz już bez przeszkód docieramy do wielkiej wody, jakim jest zalew. Kurs Frombork docieramy do stawy Elbląg i odbijamy na wschód wzdłuż toru wodnego. Rozglądamy się nieustannie za sieciami rybackimi, które tu występują bardzo licznie i chcąc żeglować poza wyznaczonym szlakiem trzeba się liczyć, że można się na nie natknąć. Wiatr nam trochę nie domagał wiał w porywach 1-2B i trzeba było posiłkować się silnikiem, aby o przyzwoitej godzinie dopłynąć do Fromborka. Postanowiliśmy zboczyć z wyznaczonego szlaku i skrócić sobie drogę do miasta. Wszystkie oczy na pokład i wypatrywanie gdzie koniec, a gdzie początek rozstawionych sieci. Udało się nam przemknąć przez gąszcz pułapek docierając szczęśliwie do portu. No cóż czas na zwiedzanie ruszamy w teren. Witają nas wysokie mury usytuowane na znacznym wzniesieniu, za którym kryją się liczne zabytki, które z pewnością zwiedzimy. Bardzo duże wrażenie na nas zrobiła katedra, która kryła w swym wnętrzu wspaniałe organy z czteroma tysiącami piszczałek i o niesamowitym brzmieniu. Akustyka z racji ogromu kościoła bardzo pozytywnie wpływa na ich wybrzmiewanie i według ekspertów ich dźwięk jest piękniejszy niż organów Oliwskich, choć są o wiele mniejsze. Dane nam było posłuchać krótkiego koncertu, po którym uwierzcie włos się jeżył na plecach. Mieliśmy jeszcze trochę czasu przed wizytą w planetarium i postanowiliśmy zwiedzić muzeum Kopernika. Muzeum dość obszerne liczne eksponaty nie koniecznie związane z Kopernikem, ale warte zwiedzenia. Czas kierować się do planetarium na spektakl o naszym wszechświecie. Zasiadamy wygodnie w fotelach, światło gaśnie i nad naszymi głowami na półkolistym suficie wyświetla się niezliczona ilość gwiazd oraz planet. W jednej chwili poczuliśmy się jak w ciepłą czerwcową noc pod rozgwieżdżonym niebem. Spokojna i ciepła narracja powodowała, że zaczął człowiek odpływać w nieznane i z dużym trudem panował nad opadającymi powiekami. Do uszu moich dobiegały czasem odgłosy ludzi, którzy nie zdołali się oprzeć chwili i poszybowali gdzieś daleeeeeko ponad nieboskłon - nie przypuszczając, że za chwilę brutalnie ktoś zapali światło i podziękuje za przybycie!!. No cóż jak to mawiają starożytni „live, is brutal”. Chcemy jeszcze zwiedzić wieżę ciśnień, którą zaprojektował sam mistrz. Nie każdy wie, ale Kopernik też zajmował się wodociągami i zaprojektował szereg rozwiązań z tym związanych między innymi ów wieże. Na jej szczycie znajduje się taras widokowy, z którego rozciąga się wspaniały widok na port i na panoramę Zalewu Wiślanego. Przed wyjściem do Krynicy Morskiej postanawiamy zjeść obiad i po drodze do portu zaliczamy smażoną rybkę. We Fromborku chcieliśmy uzupełnić zapas paliwa do naszej maszyny, a tu zaskoczenie w tak dużym mieście jak Frombork nie ma stacji benzynowej najbliższa jest w Braniewie oddalonego o 10 kilometrów. No cóż mamy jeszcze żelazną rezerwę ruszamy do Krynicy. Wiatr nam sprzyja, kierunek i siła, więc docieramy do portu stricte jak jacht żaglowy jedynie podejście do kei zaliczamy na silniku. Kolejny port i kolejne kłopoty. Szukamy bosmana dopytując miejscowych żeglarzy … panie bosman tu do 16 urzęduje będzie dopiero jutro o 10 jak wstanie!. Czyli nie podłączymy się do prądu i nie zdołamy się wykąpać … gdzie tam wszystko pozamykane jutro panowie pytajcie!, to może uda się gdzieś zatankować … ano jest stacja jakieś 2 kilometry w kierunku na Sztutowo, ale nie wiem czy będzie jeszcze o tej porze otwarta!. Trochę zrobiło się nam gorąco zważywszy, iż następnego dnia czeka nas odcinek Krynica – Gdańsk i bez sporego zapasu paliwa może być nie wesoło. Plan jest taki bierzemy kanister jeden, drugi i idziemy na drugą stronę mierzei przywitać się z morzem. W drodze powrotnej sprawdzimy czy stacja jest faktycznie zamknięta. Zaliczamy morze i piwko w pubie na plaży część z nas wraca na jacht szykując kolację, a Tadziu i ja wyruszamy na poszukiwanie stacji benzynowej. Faktycznie stacja jest, ale na nasze nieszczęście faktycznie zamknięta, co tu robić?. Wracamy na jacht, bo głód nas ssie skoro nie możemy napełnić kanistrów to, chociaż napełnimy nasze żołądki, ponoć z pełnym brzuchem lepiej się myśli.
środa 09.09.2009
Poprzedniego dnia nie zdołaliśmy nic wymyśleć gdzie zaopatrzyć się w benzynę, a czekać na otwarcie stacji nie mamy czasu. Wyruszamy może gdzieś po drodze w niedalekim sąsiedztwie Wisły królewieckiej będzie można się zaopatrzyć w paliwo. Wiatr na zalewie nam sprzyja wieje 3-4B koledzy podekscytowani warunkami nautycznymi bawią się przednie, a ja mam robić śniadanie na kuchni bez kardana. Jeden przechył potem kolejny i tak bez końca – warknąłem - trzymać pion do cholery!!!, bo nie będzie śniadania!!. Poskutkowało dokończyliśmy śniadanie i w spokoju już na Wiśle Królewieckiej zasiedliśmy do stołu. Wiatr nam sprzyjał dało się żeglować na rzece, więc wykorzystywaliśmy sytuacje jak długo się dało, aby oszczędzać paliwo. Docieramy do mostu zwodzonego niedaleko Sztutowa cumujemy zaraz przed nim i udajemy się zasięgnąć języka czy jest tu w pobliżu jakaś stacja. Trafiamy do mariny „Baltic” ulokowanej zaraz za mostem. Spotyka nas niewiarygodna życzliwość ze strony właścicielki doskonale rozumiała nasze obawy i sama zaproponowała, że zawiezie kogoś z nas do oddalonego o chyba 5 kilometrów miasteczka, w którym można napełnić nasze kanistry upragnioną benzyną. Wykorzystując czas, jaki mam do powrotu Tadzia zabieram się za naprawę silnika. Jest drobny problem z cięgnem gazu. Na szczęście udało się problem rozwiązać na miejscu. Ja skończyłem naprawiać, a chwilę później Tadziu przywozi pełne kanistry benzyny. Serdecznie dziękujemy przemiłej pani gospodarz i wyruszamy w dalszą drogę. Jako ciekawostkę należy wspomnieć, że most ten stanowił główny plener jednego z odcinków kultowej odysei wojskowej Czterej pancerni i pies gdzie przez prawie cały odcinek Gustlik bohatersko broni mostu. Przemiły starszy pan, który obsługuje most bardzo chętnie opowiada o tym wydarzeniu. Kolejny most zwodzony przed nami ryzykujemy przejście pod nim. Dopływamy do jego przęsła i okazuje się, że dosłownie brakuje paru centymetrów, aby go pokonać. Szybka decyzja i demontujemy bramkę do kładzenia masztu. Udało się ostatnia przeszkoda do wpłynięcia na Szkarpawę pokonana. Jest jeszcze w zasięgu wzroku most kolejki wąsko torowej do przejścia, ale jest otwarty i nie stanowi problemu. Szkarpawa jest dość szeroką rzeką i spokojnie można na niej przy sprzyjającym wietrze żeglować. Stawiamy maszt, a po chwili żagle. Ku naszemu zaskoczeniu pomykamy ze znacznie większą prędkością niż na silniku, oby tak dalej. Praktycznie całą Szkarpawę pokonujemy na żaglach. Przed śluzą Gdańska głowa mijamy jeszcze jeden most zwodzony i musimy znowu położyć maszt. Docieramy do śluzy stajemy na dalbach i tak jak znaki nakazują dmiemy w róg mgłowy raz, drugi, trzeci i nic wrota nadal zamknięte. Trzeba sięgnąć po bardziej cywilizowane narzędzia i dzwonimy do operatora śluzy, poskutkowało i za parę minut byliśmy już w środku. Rozbawiła nas trochę różnica poziomów wynosząca raptem 30 cm tak plus minus i nawet nie zauważyliśmy, kiedy zakończyło się śluzowanie. Wpływamy na królową naszych rzek i płyniemy nią w dół przez około 5 kilometrów, aby odbić w lewo na następną śluzę, która oddziela koryto Wisły od Wisły martwej. Docieramy do Przegaliny tu również trąbimy, ale chyba nasza trąbka jest za słaba i sięgamy po zdobycze techniki. Parę minut później jesteśmy na Martwej Wiśle. Szlak już jest poważnej szerokości i głębokości, więc jest, na czym żeglować. Przed nami kolejny most tym razem pontonowy w Sobieszewie, ale za nim do niego dopłyniemy jest wystarczająca ilość czasu, aby upichcić coś na obiad. Stajemy przed mostem na kotwicy, bo mamy spory zapas czasowy na zegarku 16, a o 17:00 otwarcie. Siadamy wszyscy do stołu. Na obiad makaron i sos, bolognese. Wszyscy wcinają, że aż uszy się trzęsą, bo do Gdańska musi wystarczyć. Tak jak zaskoczyła nas gościnność w marinie, Baltica tak niegościnnie przyjęto nas w marinie (nie znam jej nazwy), w której chcieliśmy się zatrzymać przed mostem. Ulokowana jest ona po lewej stronie w odległości 300 metrów od przeprawy. Po krótkiej i nie miłej wymianie zdań stanęliśmy w końcu na wspomnianej kotwicy. Obiadek zjedzony 17-ta się zbliża odpalamy katarynę i bardzo powoli zbliżamy się do mostu. Ustawiam się burtą do nurtu rzeki i w bardzo lekkim dryfie zbliżamy się do mostu. Otwarcie nastąpiło parę minut po piątej jak widać nie trzymają się dość sztywnie konkretnej godziny i po paru minutach jesteśmy za mostem. Już widać w oddali przedmieścia Gdańska i można się pokusić, że kolejny etap został zrealizowany zgodnie z planem. Mijamy kolejne mosty jeden zasługuje na uwagę, a mianowicie most linowy Jan Pawła II robi imponujące wrażenie. Po lewej i prawej stronie mijamy olbrzymie stocznie, w których remontuje się liczne statki. Odbijamy w lewo na Motławę i po paru kilometrach ukazuje się nam przepiękna Gdańska starówka. Z lewej burty mijamy Sołdka statek muzeum a z lewej Gdańskiego żurawia. Wpływamy do mariny Gdańsk i oczom naszym ukazują się licznie zacumowane jachty. Szukamy miejsca, obsługa mariny wskazuje nam poler i stajemy koło przepięknego drewnianego jachtu typu Wega. Wszyscy marzymy o gorącym prysznicu i mamy nadzieję, że warunki ku temu będą odpowiednie. Na szczęście nie pomyliliśmy się. Bosman otwiera nam kontener i wszyscy równo z zachwytem wypowiedzieli „wow”. Zwykły blaszany kontener z modułową zabudową, czysty, ciepły, rewelacja. Nie potrzeba super kafelków i porcelanowych umywalek wystarczy by było czysto i leciała ciepła woda. Po kąpieli przebieramy się i idziemy zwiedzać stare miasto. Zaczyna się ściemniać pięknie oświetlone kamieniczki wprawiają człowieka w lekką nostalgię. Szukamy knajpki, w której zamierzamy zjeść jakiś deser, napić się piwa posiedzieć i odpocząć. Pogoda cały czas nam sprzyja praktycznie cały czas świeci słońce i jak na tą porę roku jest naprawdę ciepło. Nie było nam dane zbyt długo się delektować nocnymi urokami miasta, bo następnego dna czekała nas wyprawa na Hel. Docieramy do mariny sprawdzamy u bosmana prognozę pogodę na jutrzejszy dzień.
czwartek 10.09.2009
Zapowiada się słoneczna pogoda tylko z wiatrem trochę gorzej. No cóż jutro wszystko się okaże. Tradycyjnie pobudka 6:00, wypływamy chyba koło 7:00 śniadanie w drodze, ale to już standard. Zbliżamy się do Westerplatte nie można przepłynąć obok tego miejsca obojętnie – załoga na pokład na prawą burtę ja do bandery kapitan przy sterze – komenda bandera w dół – wszyscy oddajemy cześć ludziom, którzy oddali swoje życie abyśmy mogli teraz realizować swoje marzenia – bandera w górę. Przed nami pomału wyłania się zatoka i praktycznie otwarte morze. Słońce zaczyna coraz mocniej przygrzewać i zapowiada się naprawdę piękny dzień. Trochę gorzej z wiatrem mamy nadzieję, że się rozdmucha i na Hel dopłyniemy na żaglach. Po paru godzinach spokojnego żeglowania docieramy do helskich główek portowych, na, których czeka na nas kolega klubowy przebywający właśnie tam na urlopie dzięki temu mamy zrobione parę fotek jak wchodzimy do portu. Cumujemy Pogwizda i witamy naszego kolegę tradycyjnym misiem poklepując się przy okazji po plecach. Kolega jest tu częstym bywalcem i zgadza się być naszym przewodnikiem po tym urokliwym miasteczku. Standardowo zaliczamy lokalik i zamawiamy jakiś obiadek, bo pora ku temu odpowiednia. Po obiadku i piwku dalej w drogę. Zamierzamy odwiedzić Helskie fokarium, w którym odbywa się z powodzeniem odbudowa populacji fok bałtyckich. Spotkanie z tymi przemiłymi ssakami pozostawia miłe wspomnienia na długi czas i miejmy nadzieję, że projekt się powiedzie i będziemy mogli spotkać gdzieś na bałtyckiej plaży dzikie foki. Zwiedzamy również muzeum rybackie z dużą ilością eksponatów i latarnię morską. Dzień kończy się wspólnym grillem i ogniskiem, przy którym dzielimy się naszymi dotychczasowymi przeżyciami z rejsu.
piątek 11.09.2009
Planując tą całą wyprawę plan przewidywał jeden dzień w zapasie na różne ewentualności. Postanawiamy go wykorzystać następnego dnia na wypad do Jastarni. Pogoda się zmieniła wieje znacznie mocniej i o słońcu możemy zapomnieć. Staramy się płynąc jak najbliżej brzegu, aby skrócić dystans, który mamy do pokonania. Płyniemy bardzo blisko zamkniętego akwenu jak nam później powie straż graniczna praktycznie na jej granicy. Cała procedura przebiegała w miłej atmosferze panowie chcieli znać nazwisko kapitana i port macierzysty Pogwizda. Kapitan wypowiadał to z uśmiechem na ustach, że port macierzysty to Krzyżowniki kolo Poznania. Panowie lekko się zafrasowali, ale przyjęli do wiadomości podane dane, podziękowali i życzyli pomyślnych wiatrów. Zbliżając się do Jastarni kierujemy się na tor podejściowy gdyż nawet nasze skromne zanurzenie może okazać się za duże. Wchodzimy na nabieżnik i między bojami wyznaczającymi tor wodny wchodzimy do portu. Jesteśmy w Jastarni cumujemy wzdłuż nabrzeża i idziemy zwiedzić miasteczko. Kupujemy dorsze w przetwórni, którą nam polecił kolega z Helu i idziemy przywitać się z morzem. W drodze powrotnej zaopatrujemy się brakującą żywność oraz pieczywo i wracamy na pokład. Przed wyjściem w morze filetuje ryby skrapiam sokiem z cytryny solę, pieprzę i obsypuję cebulką to wszystko mieszam w misce i zostawiam na kolację, którą zrobimy po przypłynięciu do Górek Zachodnich. Robimy klar na pokładzie wszystko za ształowane, wychodzimy w morze. Pogoda raczej się nie zmieniła duże zachmurzenia i spory wiatr jak na możliwości jachtu mieczowego. Jesteśmy już na zatoce głębokość około 50 m, fala około 1 m wiatr 4B. Płyniemy baksztagiem czasami pełnym prędkość 5 węzłów dosyć mocno nas kołysze. Postanawiam przygotować obiad w tych warunkach. Wpadł mi do głowy pomysł, aby zrobić ziemniaki gotowane i jajka sadzone. Był tylko jeden problem, z którym musiałem sobie poradzić dosyć spore zafalowane jak na kuchnie bez kardana. Obrałem ziemniaki i wstawiłem je w dość głębokim garnku tak, aby woda się nie wylewała. Garnek udało się zaprzeć o coś na kuchence i póki, co rozwiązanie to zdaje egzamin. Teraz muszę usmażyć jajka sadzone i tu pojawia się większy kłopot niż z ziemniakami. Zanim białko się ścięło musiałem balansować patelnią nad ogniem, bo żółtka tańcowały po całej powierzchni. Załoga okazała się wyrozumiała i kucharza nie utopiono. Jesteśmy w połowie drogi od Górek Zachodnich. Zatoka znacznie się spłyca, przez co fale raptownie się zwiększyły a przy tym dostaliśmy silniejszy wiatr od morza. Pogwizd dzielnie stawia czoła falom i bez kłopotów docieramy do celu. Zatrzymujemy się w marinie AZS w Górkach Zachodnich. Jest tu przyzwoite zaplecze sanitarne, więc wykorzystujemy ten fakt i idziemy się wykąpać. Po takim prysznicu człowiek od razu nabiera chęci do życia. Czas zabrać się za dorsza, który z pewnością jest już gotowy, aby go usmażyć. Załoga stwierdziła jednogłośnie, że wyszedł rewelacyjny, co nie ukrywam bardzo mnie ucieszyło. Kolejny dzień można odhaczyć i praktycznie można się pokusić o stwierdzenie, że rejs został w 100% zrealizowany.
sobota 12.10.2009
Mamy jeszcze przed sobą ponownie rejs do Gdańska tam będziemy mieli sporo czasu, aby ze spokojem pozwiedzać to, co sobie zaplanowaliśmy. Tak jak wspomniałem ponownie jesteśmy w Gdańsku. Stoimy w tej samej marinie, ale już bez pośpiechu zupełnie na luzie idziemy się odświeżyć, a potem uderzamy w miasto. Każdy ma do zrealizowania jakieś swoje plany. Część załogi kupuje dla bliskich pamiątki a inni zwiedzają ciekawe miejsce. Spotykamy się o wyznaczonej godzinie i tradycyjnie idziemy na Długi Targ na obiadek do jakiejś miłej knajpki. Czas szybko mija nogi bolą od chodzenia, ale w Gdańsku jest tyle do zwiedzania, że szkoda by było tego nie zobaczyć. Nadchodzi czas refleksji dopiero zaczynaliśmy nasz rejs, a tu już trzeba go kończyć.
niedziela 13.09.2009
Tadziu jedzie do Iławy po samochód, a my z powrotem do Górek Zachodnich pod dźwig. Pacząc z perspektywy mienionych dni rejs był w całości udany i zrealizowany nawet z nawiązką. Pogoda nam dopisywała i to dzięki niej udało się to wszystko zrealizować. Neptun był dla nas życzliwy i dzięki mu za to!!.
- 3708 odsłon